11.03.2013

O Oscarach po fakcie

Miało być na dzień kobiet, ale nie wyszło :)

Z dwudniowym poślizgiem obejrzałem sobie 3-godzinną galę oscarową. Jeśli kogoś to obchodziło - a sam się przyznam, że mnie samego by nie obchodziło, gdyby nie mojego przyjaciela regularne update'y na fejsie z co ciekawszych tekstów, które poleciały z ust prowadzącego - było wkoło tej gali sporo przesadnie nadmuchanej kontrowersji. Dlaczego przesadnie? Wytłumaczę to później.

Dla zbudowania odpowiedniego nastroju miejmy jedną rzecz z głowy już na starcie...



Ta, więc to miało miejsce. A to były tylko pierwsze minuty całości - pamiętajmy, że w ciągu trzech godzin zmotywowany komik jest w stanie nabroić sporo więcej.

Reakcja na to była, jaka była - w dużej mierze demonstracja oburzenia ze strony feministycznych i innych ugrupowań. W ciągu pół dnia Internety zostały zasypane przez posty, artykuły na stronach informacyjno-publicystycznych i wpisy na fejsie głoszące, jakiż to skandal wywołał Seth Woodbury Macfarlane (nie wiem, jak ludzie to tak odebrali, przecież widać z nazwiska, że dżentelmen). Pojawiło się pełno list wymieniających wszystkie negatywne aspekty gali oscarowej i gdyby nie zależało im na miejscu i cierpliwości czytelników, to pewnie zestawiałyby one wszystkie momenty, w których prowadzący się odezwał. W odpowiedzi na to całe święte oburzenie, pozwólcie, że wrzucę Kim Dzong Un'a na koniu...
"One does not simply question Kim Jong Un on a horse" (© Cycu)
Jak pewnie już się domyśliliście, nie jestem w stanie traktować całego tego bajzlu poważnie. I tak samo zrobiłyby wojujące przeciw temu incydentowi grupy, gdyby miały odrobinę dystansu do siebie - ale taka już jest natura zawodowych, zorganizowanych malkontentów, że nie mają. Ta, powiedziałem to. No ktoś musiał. Come at me.


Zanim się rozpęta uber flame, że jestem męską szowinistyczną świnią, a pewnie gdzieś po części i tak jestem, nie ważne, co bym o sobie nie myślał - jestem bardzo za równouprawnieniem. Rozumiem jako kompleksowe równouprawnienie - czyli, że wszyscy są tak samo równo uprawnieni do bycia obiektem satyry. To jest rzecz, która wielu ludziom umknęła - cały ten występ to była satyra. Charakterystyczne dla satyry jest to, że odbywa się prawie zawsze czyimś kosztem, czy to grupy społecznej, politycznej, religijnej, narodowości, czy którejś z dostępnych nam płci. Tak, piszę 'dostępnych', bo żyjemy już wczasach, w których, jak się okazuje, nawet płeć jest kwestią wyboru.

Poza tym, jak mój przyjaciel od update-owania fejsa relacjami z gali trafnie zauważył - czego się spodziewali? Jeśli zaangażuje się do prowadzenia 3-godzinnego, niewiele znaczącego dla kogokolwiek poza obecnymi na sali show, to należy się spodziewać, że coś wywinie. Oto zatrudnili do prowadzenia Oscarów kolesia, który pisze, animuje, reżyseruje i odgrywa wiele postaci w jednym z najbardziej jadących po wszystkim i wszystkich seriali animowanych (Family Guy, dla tych 3 osób, które nie wiedzą) i co - liczyli, że będzie grzeczny?
Poza tym, czy ktoś w ogóle wierzy, że to było wymyślane na bieżąco, a nie opracowane i napisane wcześniej?


Teraz tak - czy myślę, że teksty Setha w czasie gali oscarowej mogły kogoś obrazić? Owszem, mogły. Rzecz w tym, że obrazić coś nas może dopiero, kiedy sobie na to pozwolimy. Jeśli uznamy, że coś po nas spływa, to jesteśmy nie do ruszenia. Wyraźnie bardzo dużo ludzi chciało, by ich to ruszyło i nie omieszkali dać demu wyraz. No i fajnie - mamy w końcu wolność opinii i wypowiedzi, z której też właśnie radośnie korzystam; z tym, że ja to piszę, bo taką mam chęć, a niektórzy są zdania, że należąc do danej grupy dawać wyraz swojemu oburzeniu i wojować mają obowiązek. Nie ogarnę chyba tej mentalności, ale może to dlatego, że należąc do podobno uprzywilejowanej grupy white male-ów, nie mam o co wojować.

"Personally I would never want to be the member of any group where you either have to wear a hat or you can't wear a hat". © George Carlin

Najlepsze jest to, jak wiele osób dyskutowało na temat samej początkowej piosenki o cyckach aktorek bez kontekstu. Wrzućmy to sobie zatem w ów kontekst. 
Sytuacja jest taka, że już na początku William Shatner w roli Kapitana Kirka zstąpił z niebios na wielkim ekranie przerywając Sethowi show i mówiąc, że z przyszłości będąc wie, co Seth zrobił źle, że go na drugi dzień Internety okrzyknęły najgorszym prowadzącym Oscary. Jedną z rzeczy, które popełnić miał Seth, była właśnie owa piosnka, która była przygotowana przed galą, a rzekomo zdegustowane reakcje publiczności były powybierane w trakcie gali i wrzucone w post-produkcji. W międzyczasie wyraźnie było słychać, że zgromadzeni na sali aktorzy, reżyserzy i kto tam jeszcze bawią się całkiem dobrze przypominając sobie kto w czym walory pokazał. A pamiętając, że Kapitan Kirk puścił ten kawałek z płyty przywiezionej z przyszłości, to ostatecznie ta część programu właściwie się nie odbyła i Kirk puszczając go zagiął czasoprzestrzeń.


Zostawiając jednak rozważania z zakresu fizyki teoretyczno-eksperymentalnej, czy ktokolwiek w ogóle, ale tak na poważnie zastanowił się przeciwko czemu ten cały hałas (który w momencie mojego pisania tego posta pewnie już dawno ucichł, ale też nigdy nie powiedziałem, że będę tu content wrzucał zaraz po fakcie)? Na świecie dzieją się gorsze rzeczy w kwestii dyskryminacji kobiet - w Azji pracują za czasami wystarczające na życie stawki w fabrykach tanich ciuchów rebrandowanych później przez korporacje i sprzedawanych za 50$/koszulka; są kraje, w których kobieta za wyrażanie swojego zdania dostaje kulkę w czoło. Tym czasem w podobno rozwiniętych krajach plujemy się o mało istotne teksty komika na mało istotnej gali. Owszem, mało istotnej, jeśli pomyślimy bardziej całościowo. Pomijając kategorie typu 'najlepszy film dokumentalny', na dobrą sprawę gala oscarowa jest jednym z najbardziej oderwanych od rzeczywistości zjawisk, jakie można sobie wyobrazić. Nie ma to nic wspólnego z naszym normalnym życiem. Dlatego naprawdę nie ma się o co bulwersować - te wszystkie seksistowskie teksty prowadzącego w stronę kobiet i mężczyzn (tak, im też się dostało, bo Seth nie dyskryminuje w swoich pojazdach) wypowiadane były w hermetycznym środowisku - owszem, puszczone magią telewizorni i Internetów na cały świat, ale w istocie nie dotyczą nas, zwykłych ludzi pracy, a żyjących w innym świecie aktorów. Tak, wiem, że to jest technicznie nadal ten sam świat, w sensie planety, ale pomyślmy sobie - czy to, co się dzieje na gali oscarowej faktycznie wpływa na kogoś poza obecnymi i ich otoczeniem? 

Ostatecznie w trakcie samego show jedyną osobą z jakimś problemem do prowadzącego był Ben Affleck, ale on miał focha uzasadnionego przez cały wieczór, bo Akademia nie dała mu nominacji za reżyserię. Dostał ostatecznie najważniejszego Oscara za najlepszy film roku, ale tam z jakiegoś powodu skupiono się na tym, że był producentem... To jest prawdziwy absurd tej całej imprezy - facet, który wyreżyserował film okrzyknięty najlepszym w roku nie dostał nominacji za reżyserię. Podejrzewam, że to przez abstrakcyjne ograniczenie do 5 nominacji we wszystkim poza kategorią samego najlepszego filmu. Chociaż chodzą po sieci spekulacje, że to przez nadgorliwą kampanię oscarową Afflecka, albo dlatego, że Akademia uznała go za zbyt oczywisty wybór (hę?). Druga opcja przoduje w ankietce, na którą wpadłem przypadkiem zagłębiając się w temat.
(link do ankiety z LA Times: http://articles.latimes.com/2013/jan/11/entertainment/la-et-mn-oscars-2013-why-did-ben-affleck-get-snubbed-for-best-director-poll-20130110)

Jeśli wybryki komików podczas ważnych dla zamkniętej grupy ludzi wieczorów czegokolwiek nas powinny nauczyć, to tego, że będą oni nadal robić swoje niezależnie od reakcji publiki. Jeśli kogoś ominęło, prowadzący Złote Globy w 2010 brytyjski komik Ricky Gervais walił znacznie bardziej bezczelnymi i osobistymi tekstami w stronę obecnych tam aktorów, reżyserów i ich dzieł, a w ramach kary za swoje postępowanie kazano mu prowadzić rozdanie tych samych nagród w 2011 i 2012.
Drugą rzeczą, jaką można z tego wynieść jest to: poza wyrażeniem uznania i ogólną afirmacją dla nagrodzonych, jednym z celów, według mnie, tych wszystkich imprez jest sprawdzenie dystansu uczestników do samych siebie, okazjonalnie ukazania jego braku. Jeśli gala oscarowa cokolwiek pokazała, to że w gruncie rzeczy tam obecni mają go całkiem sporo. Ba, Sally Field, nominowana do najlepszej roli drugoplanowej za Lincolna, nawet wzięła udział w jednym ze skeczy Setha. Szkoda, że tego samego nie można powiedzieć o samozwańczych obrońcach ich godności nawiedzających Internety. Gala oscarowa nie jest komentarzem na temat sytuacji kobiet w świecie, tylko uczczeniem dobrych filmów z całego roku. Dlatego nie róbmy z tego czegoś, czym nie jest, nie dorabiajmy filozofii, tylko przyjmujmy to jako to, czym jest - rozrywką dla mas. 

Bulwersując się na takie rzeczy robimy dokładnie to, czego oczekują tacy komicy, a robiąc krucjatę w sieci tylko dajemy im paliwa. Przestanę już używać pierwszej osoby liczby mnogiej, bo nie należę do internetowych krzyżowców - mi się wręcz taki stan rzeczy podoba. Komicy, tacy jak Seth czy Ricky niewątpliwie przydają się w świecie masowej kultury, bo dodają trochę koloru do czegoś, co w przeciwnym razie mogłoby być nudnawym wymienianiem nazwisk z listy. Szkoda, że nie ma już świętej pamięci George'a Carlina - on by na pewno ciekawie poprowadził taką galę.

No i przynajmniej wiem jakie filmy będę oglądał w jeszcze chłodne wieczory.

Oscary 2013 dostają 4... Oscary na 5. Bo tak. Odejmuję jeden, bo mogło być więcej Shatnera.

21.02.2013

Jupikajej po raz piąty, madafaka, lub Dobry Dzień by Umrzeć Ciężko

Ja tu jestem k**** na wakacjach!

Nie ważne co się stanie i jakie by nie były opinie profesjonalnych malkontentów, chyba jestem genetycznie ustosunkowany do lubienia filmów z serii, której tytułu tłumaczenie straciło jakikolwiek sens, gdy filmy owe przestały dziać się wyłącznie w wieżowcu. Mimo to, piąty Die Hard (tak, będę używał oryginalnego tytułu, bo nie zdzierżę) był pierwszym, którego zobaczyłem w kinie. Nie wiem, czy w '88 w ogóle pierwszy Die Hard leciał w polskich kinach, i tak bym nie obejrzał, bo miałem wtedy 2 lata. Wszystkie ówczesne 3 części widziałem w telewizorni za młodu, ale dopiero po 20 roku życia i podszlifowaniu ingliszu mogłem docenić epickość tekstów w tych filmach. 

Rok 2007 dał nam, przeze mnie przynajmniej wyczekiwany, powrót detektywa McClane'a i w mojej opinii całkiem udany. Całkiem dobrze wyszło w tym filmie pokazanie zmagań analogowego policjanta w cyfrowej erze i ogólne danie do zrozumienia, że i Bruce Willis i grany przez niego gliniarz się postarzeli, ale nadal kopią dupska. Przypadkowy młody partner w postaci hakera granego przez Justina Long'a, mimo, że momentami irytujący i ciapowaty (chociaż pewnie taki był zamierzony cel), stanowił dobrą przeciwwagę dla człowieka-czołgu, jakim jest McClane. Cały konflikt związany z cyber-terroryzmem przedstawiony w filmie można podsumować tak: klawiatura (bo kontekst filmu wyklucza użycie próra) może i jest silniejsze od miecza, ale i tak przegra z czołgiem.

Moskwa, ale w Budapeszcie

W Live Free or Die Hard poznaliśmy córkę Johna McClane'a graną przez dziewczynę Scotta Pilgrim'a, po której widać było, że niby przez większość czasu dama w opałach i wymagająca ratunku, ale gdyby nie była związana, to by sobie nawet poradziła. W najnowszej części poznajemy jego syna, który radzi sobie jeszcze lepiej, bo jest w CIA, ale to na razie wiemy tylko my, John jeszcze nie (pewnie tylko analitycy z Homeland'u [dobry serial, tak btw] mogą mówić rodzinkom, gdzie pracują). Jack, bo tak syn ma na imię, dowiaduje się dzięki niezawodnemu amerykańskiemu wywiadowi, że pewien wysoko postawiony rosyjski polityk z ambicjami przejęcia władzy planuje sprzątnąć pewnego podstarzałego kolegę skazanego za nie powiem co, z którym w związku z tym nie powiem czym łączy go niewygodna przeszłość. Jack załatwia tego, kto miał docelowo kropnąć podstarzałego skazańca, ale daje się złapać i trafia do rosyjskiego więzienia. Tak oto mamy motywację dla McClane'a seniora, już nie policjanta, aby wybrać się do Matki Rosji.

Fabuła, jak na film akcji przystało, nie jest szczególnie skomplikowana, ale stara się, tak od części trzeciej serii, mieć drugie dno w postaci tego, że pod przykrywką ideologii, wyższego przekazu, zemsty, czy celów politycznych, złoczyńcy ostatecznie chcą się po prostu dorobić. Nie jestem pewien, czy to w ogóle kwalifikuje się jako drugie dno, ale jest to coś, co już stało się standardem dla Die Hardów. 
Tych, którzy nie są obciążeni nadmiarem cierpliwości ucieszy zapewne, że film się nie ociąga. Szybko i względnie treściwie, i co mnie zaskoczyło - bez łopatologicznego tłumaczenia - przedstawia w jakim miejscu w swoim życiu jest główny bohater i jakie są czyje cele (film to medium wizualne, zamiast tracić czas na osobne mówienie nam, co się stało, lepiej jest to po prostu pokazać, albo dać postaciom się wypowiedzieć, co Die Hard 5 przez większość czasu robi) i przechodzi do sedna filmu akcji, czyli akcji.

W Rosji sprawy załatwiają trochę inaczej

Jak na film z serii Die Hard przystało, sceny akcji są odpowiednio spektakularne, a że to piąta część, i do tego w Rosji, to wszystko jest większe i bardziej wybuchowe. Jedną z lepszych akcji w serii była jazda po Nowym Yorku w poszukiwaniu bomb w części 3. To pewnie po części przez to, że był Sam L Jackson. Tu Samuela nie ma, ale ilość bezczelnego niszczenia mienia zarówno ze strony bohaterów, jak i złoczyńców i wyraźnie widoczna radocha na twarzach tych drugich z wykonywanej przez nich pracy spokojnie ten brak nadrabia. Można nawet pokusić się o stwierdzenie, że już pierwszy pościg w filmie z udziałem vana, ciężarówki zwykłej i ciężarówki opancerzonej jest do tego stopnia epicki, że wszystkie następne akcje zdają się stosunkowo spokojne. 

W samym środku każdej sceny akcji McClane ze znaną sobie charyzmą rzuca bezczelnymi obelgami w oprychów i różnymi wrednymi tekstami w syna.
No właśnie, bo poza dziurawieniem rosyjskich bandziorów, John ma też cel naprawienia relacji z synem, które popsuł sobie bo był lepszym policjantem, niż ojcem. Ponieważ to nadal film akcji, niczego szczególnie rzewnego spodziewać się nie należy - wymiany zdań między ojcem a synem są wstawione bardziej jako możliwość odsapnięcia od akcji, przepełnione docinkami i na granicy wzajemnej pogardy, ale przynajmniej nie ujmują filmowi i trzymają wszystko w charakterze Die Hardów. Bez tych tekstów pewnie byłby to po prostu płytki film akcji z Brucem Willisem. Żeby nie było - to nadal jest płytki film akcji, ale jak standard serii nakazuje, jest się z czego pośmiać.

Sama postać syna nie należy może do najbardziej porywających, ale spełnia swoje zadanie. Czasami trochę za bardzo biadoli, ale trzeba go zrozumieć - tato wolał zabijać terrorystów, zamiast być w domu i myślał, że syn poszedł w dilerkę, kiedy ten ulotnił się jako tajniak CIA. Twórcy filmu wyraźnie starali się znaleźć do roli kogoś, kto z wyglądu będzie względnie mógł uchodzić za McClane'a Juniora, ale nie będzie klonem. Jako postać na początku jest wkurzonym służbistą nieco ślepo ukierunkowanym na swoje zadanie zlecone przez wywiad, obwiniającym starego za wszystkie niepowodzenia, ale z czasem udaje mu się trochę wyluzować. Brakuje mu czegoś, co by go w jakiś sposób wyróżniało spośród taśmowo produkowanych postaci kina akcji, poza byciem synem McClane'a. Dlatego z filmowych kompanów w Die Hardach haker z części czwartej wygrywa z juniorem przede wszystkim przez to, jak mało kompatybilny jest z McClanem, ale jednocześnie uzupełnia go tam, gdzie główny bohater sam ma braki. A nad nimi oboma i tak króluje pacyfistyczny Samuel L Jackson z części trzeciej, który zwyczajnie kradnie każdą scenę, w której jest. W skrócie, młody McClane, poza wtykami CIA nie ma niczego, czego by brakowało staremu.

W kwestii fabuły Die Hard 5 jest do bólu przewidywalny. Wiadomo, że podczas procesu starszego pana, którego likwidację planowano na początku coś pójdzie nie tak - zawsze coś musi pójść nie tak. Gdy uratowany przed zamachem starszy Rosjanin dzwoni po swoją córkę, żeby i ją wydostać z kraju, wiadomo, że ta zrobi jakiś numer, bo wcześniej nawet mało uważny widz zauważył ją (a obiecuję, że nie da się jej nie zauważyć) z politykiem, który to wszystko nakręcił. Film tak bardzo trzyma się formuły, że oglądając go wyczekujemy kiedy wydarzy się to, co wiemy, że się wydarzyć musi i jak McClane na to zareaguje. Tak więc nie jest to, jak większość współczesnego kina akcji, dzieło wymagające. Przyznać jednak muszę, że gdy fabuła zaprowadziła naszych bohaterów do Czarnobyla, pojawił się jeden zwrot akcji, którego się nie spodziewałem. Chociaż to można przypisać temu, że wyłączyłem już wtedy mózg. W każdym razie na finał film stara się zaserwować nam twist i nawet dobrze to wychodzi.

Ostatnia rzecz, jakiej mogę się uczepić, to nieszczególnie zarysowani główni złoczyńcy. Robią wszystko, co złoczyńcy robić powinni, ale poza ostatecznym dorobieniem się brakuje u nich jakiejś szczególnej motywacji. Prawda, Hans z jedynki też chciał się tylko dorobić, ale robił to bardzo stylowo i McClane był szczególnie zmotywowany, żeby mu nasmrodzić, bo ten przetrzymywał mu żonę. Simon z trójki poza dorobieniem się miał drugorzędny cel zgnębienia McClane'a, nawet nie z zemsty za Hansa, ale po prostu jako bonus od życia. No i widać, że dobrze się przy tym bawił. W czwórce Tom Gabriel też ostatecznie chciał się dorobić, ale przy okazji niszczył system i udowadniał wszystkim, że może rozwalić kraj za pomocą obwoźnej serwerowni.
Tymczasem po odbiciu, tak jakby, syna z rosyjskiej niewoli McClane równie dobrze mógłby wracać z nim do domu, bo na tyle na ile się orientuje, to i tak nie jego rejon i cokolwiek by nie planowali złoczyńcy, wystarczyłoby to donieść to odpowiednim rosyjskim władzom i te same by się sprawą zajęły. Znaczy, rozumiem, że McClane nie jest tego typu gościem, żeby odpuścić terrorystom, kiedy jest okazja do skopania tyłków, ale w pewnym momencie sam z synem kontempluje powrót do USA, bo nic tu po nich. Tej kontemplacji w życie nie wprowadza w sumie dlatego, że scenariusz tego wymaga. Syna odzyskał, a poza próbą zabicia go z całkiem sensownej dla złoczyńców przyczyny (bo przeszkadza im w misternie uknutym planie i smrodzi na ich podwórku), nic mu osobiście nie zrobili.

Podsumowując, jak na film akcji przystało, trzeba wyłączyć mózg i, co odnosi się do praktycznie całości kina i wszelkich innych tworów fikcji, zawiesić niedowierzanie, żeby na spokojnie przełknąć niektóre znaczące dziury w opowieści. W obszernym katalogu tego gatunku filmów A Good Day to Die Hard i tak wybija się przed szereg z racji charyzmy Bruce'a Willisa rzucającego ciętymi tekstami na wszystkie strony i trzymającego się dobrze mimo wieku. Sceny akcji, najważniejszy wszak element kina akcji, zrobione są dobrze, czytelnie i z odpowiednim przegięciem. Fabuła, chociaż szczególnie oryginalna nie jest i momentami wymaga od własnych postaci dość głupich posunięć, spełnia swoje zadanie dawania kontekstu dla kolejnych rozwałek.
W całej serii Die Hardów film ten jest, niestety, najsłabszą częścią - co nie znaczy, że po całości jest słaby. Biorąc pod uwagę, że za reżyserię wziął się człowiek, który poczynił genialną inaczej ekranizację Maxa Payne'a a scenariusz napisał koleś od gwałtu na X-Menach (Logan naprawdę zasługiwał na lepszy własny film), mógł z tego wyjść całkowity bajzel, ale wyszło całkiem do rzeczy.
A Good Day to Die Hard za charyzmę Willisa, brak niepotrzebnych wypełniaczy i w nadziei na lepszą część szóstą (którą zapowiedziano przy okazji kręcenia tej) dostaje 3 łyse głowy McClane'a na 5.


13.02.2013

Stale Zamieszkałe Zło: Zasłużona Kara

Z pozdrowieniami dla tłumaczących polskie tytuły filmów

Istnieje takie pojęcie 'guilty pleasure', które w najprostszej dla naszych potrzeb definicji oznacza czerpanie niewyjaśnionej i często skrywanej przyjemności z czegoś, o czym wiemy, że jest złe. Ja akurat nie kryję się z tym, że lubię sobie, na przykład, obejrzeć zły film, czy posłuchać tępego popu. Dla zwały, jak to się mawia. Taką 'grzeszną przyjemnością' jest film, który biorę na tapetę jako pierwszy. 
Seria filmów Resident Evil zadziwia mnie swoim istnieniem gdzieś od części trzeciej. Już pomijając to, że centralna postać nie występuje nawet w żadnej z gier będących materiałem źródłowym dla filmów i jest tam pewnie z racji umowy małżeńskiej z reżyserem Paulem W. S. Andersonem, zobowiązującej go do angażowania małżonki we wszystkie swoje filmy. Za Chiny nie mogę rozpracować, jaka po drugim filmie może być tam motywacja kogokolwiek, w szczególności czarnych charakterów.

Nie da się nadać sensu temu poprzedniemu zdaniu bez spojlowania wcześniejszych części serii. Zaskakująco, nie mam tu żadnego dylematu związanego z popsuciem komukolwiek... ekhem... przyjemności z oglądania filmów. Jeśli ktoś ogląda film piąty w serii, pewnie widział poprzednie, a jeśli nie widział, to też nic straconego - sami twórcy tego dzieła też zakładają, że ich nie oglądaliśmy, bo zaraz po sekwencji początkowej streszczają nam, za pomocą głównej bohaterki, co się działo do tej pory.

W poprzednich odcinkach

Jak się dowiadujemy z pierwszych pięciu minut, wielka i straszliwa korporacja Umbrella (-ella, -ella) w hermetycznym laboratorium pod ziemią wymyśliła wirusa, który wypuszczony zamienił wszystkich pracowników w zombiacze. Ekipa komandosów, Michelle Rodriguez i wtedy jeszcze cierpiąca na zaniki pamięci główna bohaterka o imieniu Alice idą na eskapadę, z której ona jedna wychodzi niezjedzona i przypomina sobie, że sama była zatrudniona przez korporację i potrafi kopać z półobrotu. To w telegraficznym skrócie film numero uno.
Okazuje się, że hermetyczne podziemne laboratorium nie było tak hermetyczne, bo w drugim filmie zombiacze hasają po mieście, które straszliwa korporacja ogrodziła murem ze słusznym zamysłem niewypuszczenia infekcji w świat. Tu też pojawia się pierwsza faktyczna postać z gier - Jill Valentine, jak żywo wyciągnięta z jakiegoś konwentu fanów serii R.E. Główny złoczyńca filmu puszcza luzem wielkiego mutanta, z którym główna bohaterka musi tłuc się na pięści, by po wygranej zostać złapaną przez korporację w celu przeprowadzenia na niej eksperymentów. Po dwuminutowym zaniku pamięci zostaje uratowana przez swoich znajomych i z filmu na film świat się kończy.
W filmie trzecim świata nie ma. Znaczy jest, ale jest jak z Mad Maxa, ale z zombiaczami. Główna bohaterka jeździ od stacji do stacji, ciesząc się, że ominął ją kryzys gospodarczy tankuje za darmo i szuka innych ocalałych. Tymczasem straszliwa korporacja, której źródło dochodów i strategia biznesowa w świecie bez gospodarki są zupełnie nieznane, eksperymentuje na jej klonach. Alice znajduje ekipę niedobitków prowadzonych przez jedną z postaci z drugiej gry grającą w trzecim filmie. Główna bohaterka dowiaduje się, że ma super moc spalania zombiaczy umysłem, której postanawia nie użyć za drugim razem, kiedy ekipę oblegają hordy chodzących trupów, mimo, że za pierwszym razem taktyka spalenia wszystkiego była dość skuteczna. Na koniec odkrywa fabrykę swoich klonów, z którymi obiecuje ostatecznie skopać tyłki korporacji w filmie czwartym.
Alice nie może jednak skopać nikomu tyłków, bo sam szef korporacji, Wesker, podaje jej antidotum na super moc i rozbija samolot, którym leci o skałę mając nadzieję na to, że uśmierci jedyną osobę mogącą mu przeszkodzić w zdobyciu władzy nad światem, który, jak pamiętamy, się skończył. Szukając miejsca na globie wolnego od zombiaczy, cudem ocalała Alice i cierpiąca na krótkotrwałą amnezję Claire z trzeciego filmu zamykają się w więzieniu z kolejną ekipą niedobitków. W ucieczce z więzienia, w którym sami się zamknęli pomaga im koleś z Prison Break'a (kto by pomyślał). Ostatecznie trafiają na zardzewiały statek towarowy, który jest mobilnym laboratorium korporacji. Wewnątrz laboratorium próbują skopać tyłek szefowi korporacji, który nie dość, że wygląda jak Neo z Matrixa, to jest szybki jak Neo z Matrixa i dzięki mocy fikołków przez kilka ujęć unika niechybnej śmierci w wyniku nadmiernej ilości monet z dubeltówki w głowie i metalowych wsporników w klacie. Można by pomyśleć, że zmierzamy ku happy-endowi, jednak na pokładzie statku okazuje się, że oto nadlatują helikoptery z oddziałami szturmowymi prowadzonymi przez Jill, która teraz jest zła i po praniu mózgu.

Nadążamy?

Dziury w fabule kontratakują

Tak oto lądujemy w filmie piątym, który, zaczyna się dokładnie tam, gdzie czwarty się skończył. Alice zostaje złapana przez oddziały szturmowe z końcówki poprzedniego filmu i... budzi się w domku na przedmieściach z mężem i głuchoniemą córką, co dla kogokolwiek z minimalną znajomością poprzednich części będzie oczywistą fabrykacją. Po względnie realistycznej, jak na standardy tej serii, pozbawionej niepotrzebnych bajerów scence ucieczki przed zombiaczami, prawdziwa Alice budzi się w sterylnej celi, której podłoga z logo korporacji wcale nie stara się ukryć faktu, że znowu została pochwycona prze piosenkę Rihanny. Od tego momentu mamy już wspaniałą, fabularną równię pochyłą do samego końca.

Kontrolowana przez korporację Jill próbuje z pomocą tortur dźwiękowych wydobyć z głównej bohaterki informacje. Po kilku próbach nieznany jeszcze ktoś włamuje się do systemu i wyłącza zasilanie w celi, która jak przystało na celę w filmie, otwiera się w ramach procedur bezpieczeństwa. Przy okazji ujawniając też ukrytą szufladę z całym sprzętem potrzebnym Alice do przetrwania. Dlaczego złoczyńca chcący kogoś unieszkodliwić trzymałby sprzęt tego kogoś w tym samym pomieszczeniu mnie osobiście przerasta.

Ze sterylnej celi Alice trafia na ulice Tokio, co wiemy, bo głos informujący wcześniej o wyłączeniu zabezpieczeń informuje nas też o rozpoczęciu stosownej sekwencji, po czym na ulicach pojawiają się ludzie. W tym momencie jasne powinno być, że nawet jeśli twórcy filmu mają gdzieś jakąkolwiek spójność z grami, to bardzo chcą żeby sam film jak najbardziej przypominał strukturą grę. To z kolei oznacza, że postacie podążać będą wzdłuż z góry ustalonej sekwencji scen akcji przerywanych przystankami na podawaną z subtelnością walnięcia łopatą ekspozycję fabularną. I tak już do końca filmu.
Tak więc po niechybnym pojawieniu się hordy zombiaczy, Alice ucieka w stronę kolejnego sterylnego korytarza, który dogodnie ujawnił się, gdyż fabuła tego wymaga, w którym to korytarzu za pomocą pistoletu i kłódki na łańcuchu rozprawia się z ową hordą. Tu zatrzymam się i zrobię coś, czego się nie spodziewałem i pochwalę ten film. Otóż, w przeciwieństwie do bardzo wielu współczesnych filmów akcji (Mroczny Rycerz, jeden z moich ulubionych filmów ever też jest temu winien), które sceny walki pokazują w ekstremalnym zbliżeniu, ciemności i przy ciągle trzęsącej się kamerze, nowy R.E. dba o to, żebyśmy wszystko widzieli dokładnie, w dobrym kontraście i żeby żaden element choreografii nam nie umknął. Oczywiście nie da się, żeby z tym nie przegięli w złą stronę - ilość Matrixowego spowolnienia w scenach akcji jest taka, że gdyby puszczone były normalnie, film byłby na oko pół godziny krótszy.

Wracając jednak do perypetii Alicji w krainie zombie...
Po ukończeniu poziomu w Tokio, mamy przyjemność posłuchać sobie dialogów serwujących nam ekspozycję fabularną. Ekspozycję tą łopatami zapodaje nowa postać w filmach, acz nie nowa dla tych, którzy grali w R.E.4, Ada i z jakiegoś powodu żywy szef korporacji, który pomiędzy filmami najwyraźniej stwierdził, że po kilku próbach zabicia głównej bohaterki i zniszczenia świata, teraz chce jej pomóc, a świat uratować. Alice fakt, że koleś, którego zabiła na końcu poprzedniego filmu jednak żyje, przyjmuje z niesamowitym spokojem i nie jest dla niej wcale podejrzane to, że ten wszystkie swoje kwestie, rzekomo mające na celu jej pomóc, wypowiada najbardziej złowieszczo, jak tylko może. Z najbardziej drewnianych dialogów, jakie przyszło mi słyszeć, pomijając filmu "The Room", dowiadujemy się, że Alice musi przejść jeszcze kilka poziomów będących realnych rozmiarów makietami centrów znanych miast, żeby wyjść na powierzchnię oraz, że miejsce, z którego muszą uciec jest piaskownicą korporacji do testowania broni biologicznej, których to testów wyniki pokazywane były różnym wojującym nacjom (których już nie ma) w celu napędzania wyścigu zbrojeń. No i są na Kamczatce.

Jak już pewnie się domyśliliście, film nie wymaga od widza wydedukowania czegokolwiek na własną rękę, podaje wszystko na tacy. Podaje też wszystko na tacy bohaterom, żeby broń boże dla żadnego z nich nie trzeba było w scenariuszu dopisywać scen, w których wykazuje się pomysłowością.

Zdaje się, że wszystko jest dopięte na ostatni guzik jeśli chodzi o plan ucieczki; Wesker nawet załatwił pięciooosobową ekipę pod wodzą również znanego z gier Leona Kennedy, która w czasie, gdy Alice i Ada próbują wydostać się na zewnątrz, dostaną się do środka w ramach dywersji. Przy okazji mają w planie wysadzić cały kompleks badawczy i w ramach sztucznego generowania suspensu ustawiają dwugodzinny limit czasowy na detonację, zamiast odpalić ładunek ręcznie z bezpiecznej odległości.

Round two... Fight!

Nasze postacie pozytywne przebijają się przez kolejne poziomy kompleksu, zwalczając po drodze siepaczy zła i nie można oprzeć się wrażeniu, że a to po stronie bohaterów, to po stronie siepaczy okazjonalnie dochodzi do zaniku szarych komórek. Dla przykładu, Alice i Ada w konfrontacji z dwoma napakowanymi mutantami-olbrzymami podczas ich szarży stoją dziarsko w miejscu i ładują serie pocisków w ich głowy. Widząc, jak skuteczne jest to posunięcie (spoiler: nie jest), kontynuują strzelanie im w głowy. Jednostka siepaczy zła natomiast, broniąc wyjścia z windy, którą nadjeżdża ekipa Leona wydają sobie rozkaz przyjęcia pozycji defensywnych, po czym dziarsko stoją na środku pomieszczenia zamiast, no nie wiem, schować się za czymś.
Film tymczasem nie może się zdecydować z której gry ściągać koncepty na zombiacze. Zaczyna od standardowych bezmyślnych umarlaków z pierwszych trzech, potem wrzuca dwa wspomniane szarżujące olbrzymy z poprzedniego filmu i gry piątej, a na ekipę Leona wysyła zombiacze, które nagle potrafią działać jak zorganizowana jednostka militarna. Kto grał w gry, ten po ulotnej kwestii złej sztucznej inteligencji sterującej kompleksem będzie wiedział o co chodzi, ale dla zwykłego oglądacza filmów przydałaby się chociażby scenka wyjaśniająca i uzasadniająca ich istnienie. Tymczasem inteligentne zombiacze potrafiące korzystać z broni palnej i pojazdów nagle pojawiają się w filmie, bo fabuła tak chce.

Nasze postacie mają emocje... serio

Film próbuje też być emocjonalny poprzez chyba wprowadzenie rozterek egzystencjalnych głównej bohaterki. Wychodzi to całkiem jednostajnie z fabularną spójnością R.E.5. Trafiwszy na przedmieścia pokazane na początku filmu Alice dowiaduje się, w dość drastyczny sposób (patrząc na swojego martwego klona), że niezliczone kopie jej i innych ludzi giną w cyklicznych testach przeprowadzanych przez Umbrella. Jej reakcji nie powstydziłaby się Bella ze Zmierzchu.
Podobnie pełna emocji jest, gdy spotyka dziewczynkę-klona z początku filmu, której wydaje się, że Alice jest jej matką. Tu oczywiście film zapodaje nam, zauważoną już przez wielu przede mną, pomysł żywo zerżnięty z Obcego 2, w którym główna bohaterka bierze w opiekę dziecko, które dopiero co spotkała. Tyle, że w Obcym 2 zrobione to było dobrze, ale o tym więcej później.

W międzyczasie pojawiają się dwa klony Michelle Rodriguez, jeden dobry, drugi zły, jak i złe klony innych postaci z pierwszego filmu pod wodzą złej Jill. Nie ma się co do nikogo przywiązywać, bo jeśli ta seria czegokolwiek nas nauczyła, to tego, że postacie poboczne są w niej tylko po to, by zginąć. Kwestia tylko kiedy i jak. Ze strzelaniny związanej z pojawieniem się złych klonów wynika tyle, że główne postaci muszą znowu brać dupy w troki i zmierzać w stronę wyjścia, bo, jak pamiętamy, zegar tyka.

Kilka statycznych strzelanin i jeden pościg samochodowy później wszyscy jeszcze żywi pozytywni bohaterowie zbliżają się do windy na powierzchnię. Oczywiście doganiają ich klony i wynika kolejna strzelanina. Kilka postaci ginie, ale w sumie tylko dla jednego palącego cygara kolesia, który kiedyś zagrał najemnika w Lostach i Bloba w tym filmie o Wolverinie, którego nie było twórcy filmu postanowili zrobić w miarę zapadającą w pamięć scenę. Takoż jako jedyny faktyczny aktor w całym filmie, ginie śmiercią bohaterską, zostając w kompleksie i blokując siepaczom zła dostęp do uciekających na powierzchnię towarzyszy, motywując decyzję tylko tym, że za dobrze się bawi.
Come at me bro

Obcy: Mało subtelne inspiracje

Przez pewną część filmu ekipę goni spory, czworonożny mutant, którego też kojarzyć można z gier i poprzednich filmów. Zachowanie jego jest dosyć spójne przez większość czasu: widzi głównych bohaterów, przystępuje do szarży, jeśli kogoś dopadnie, to zabija bez szczególnego wybrzydzania. Właśnie - przez większość czasu, bo gdy widzi małą dziewczynkę stwierdza, że ją akurat sobie po prostu zabierze żywą. To oczywiście nakłania Ripley... ekhem, Alice do wyruszenia na jednoosobową krucjatę, bo przez kilkanaście minut filmu tak się z nią zżyła, że zaryzykuje dla niej życiem. Z mutanta żadna królowa Xenomorphów, a strzelające pierdziawki, które ma Alice, to nie karabin pulsacyjny z doklejonym na power-tape'a miotaczem ognia. Na tym etapie i tak już wiemy, że Alice z racji bycia główną bohaterką udaje się wszystko, więc suspensu brak. Mimo to, skoro już ściągają, to dobrze, że ściągają z czegoś dobrego - reżyser zawsze mógł podjąć decyzję o zrobieniu autoplagiatu z AvP.

Wreszcie ekipa w składzie: Alice, Leon, Afroamerykanin z poprzedniego filmu i dziecko wydostają się na powierzchnię. Kompleks wysadzony, bohaterowie zmierzają w stronę zachodu słońca i wszystko wskazuje na happy end.

A tu nagle łódź podwodna

Jak wiadomo, prawie każda gra kończy się ostateczną epicką walką z bossem, więc tutaj nie może być inaczej. Bossowie, Jill i Michelle Rodriguez, wyłaniają się z łodzi podwodnej, która przebijając się spod lodu uniemożliwia ekipie bohaterów dalszą podróż i mimo, że są ich tylko sztuk dwie, w wyniku kombinacji z genami i pasożytami nie imają się ich już zasady dotyczące standardowych siepaczy zła, więc są całkowicie przegięte, szybsze niż światło, nie czują zmęczenia i są nie do zabicia. Mają też irytującą tendencję do złowieszczego pozowania. Tak więc mamy ostateczną walkę pełną nienawistnych spojrzeń, póz do plakatów promocyjnych i chrupania. Poważnie, przy ilości chrupania, jaką słychać w czasie bitki, dziwię się, że ktokolwiek z głównych bohaterów jeszcze ma kości. Do tego film ściąga pomysły nie tylko z innych filmów (Matrix, Obcy), ale i z gier... 
Fatality?
Od czasu do czasu Michelle Rodriguez lubi złamać komuś kość, co wiąże się ze ściągniętym z ostatniego Mortal Kombat ujęciem w prześwietleniu z widokiem na łamiące się gnaty. Szczególnie upodobała sobie zatrzymywanie akcji serca uderzeniem z dłoni w mostek, czym wykańcza Afroamerykanina, wyraźnie obrażona za to, że ten dał jej gaśnicą w nos, i powinna wykończyć Alice, ale ta druga jest w stanie przeżyć nawet zatrzymanie akcji serca bo ma dar bycia główną postacią.

Ostatecznie wszystko kończy się jakby pozytywnie dla pozostałych przy życiu bohaterów. Helikoptery przylatują na ratunek, Jill znowu jest dobra, bo rozwalono jej urządzenie piorące mózg, a Wesker jest prezydentem świata i rządzi z białego domu tym, co zostało z rasy ludzkiej. Tak, człowiek, który niemal wybił ludzkość, teraz jest jej obrońcą. What a twist! Tak oto pozostawieni jesteśmy w oczekiwaniu na Resident Evil część szóstą, co do której zastanawiam się, jak zrobią polskie tłumaczenie podtytułu.

Ciąg dalszy nastąpi

A szósty film będzie na pewno, bo raz, że niedokończona fabuła tego wymaga, a dwa - z jakiegoś powodu wszystkie te filmy przyniosły zyski co najmniej dwukrotnie przewyższające ich stosunkowo niewielkie, jak na obecne czasy, budżety. Dlaczego więc mieliby przestać robić coś, co ewidentnie się sprzedaje.

Cóż można powiedzieć w podsumowaniu? Czy Resident Evil Retribution jest złym filmem? Jak najbardziej. Czy ma dialogi drewniane jak nogi Rasiaka? Zaiste. Czy fabuła ma niesamowite dziury i jest głęboka jak kałuża? Bezsprzecznie. Czy dowcip z porównywaniem Rasiaka do drewna jest jeszcze na czasie? Zapewne nie, ale mnie to nie obchodzi, lubię old school w moich sucharach.
Najważniejsze jednak - czy da się ten film obejrzeć dla zwały i bezmyślnej rozrywki? Moim zdaniem tak.

Paul W.S. Anderson nie jest dobrym reżyserem jeśli chodzi o fabuły, dialogi i jakąkolwiek głębię postaci. Udowadnia nam to od początku swojej twórczości i zamierzchłych czasów pierwszej ekranizacji Mortal Kombat. Jednak w dobie filmów akcji, które nie chcą, żebyśmy wiedzieli kto komu i jak tyłek kopie, on, mimo wszystkich swoich niedociągnięć, wie, że sceny akcji są po to żeby je oglądać, a nie domyślać się, co się dzieje. Owszem, strzelaniny bywaj statyczne, postacie zamiast postąpić logicznie i schować się przed kulami stoją twardo, bo wiadomo, że trafieni zostaną dopiero, kiedy będzie tego wymagać scenariusz. Zapewne jednak doświadczenie z pierwszym Mortalem nauczyło reżysera, jak kadrować i kręcić sceny mordobić, żeby dobrze wyglądały.

W porównaniu do innych filmów bazujących na grach video, Resident Evil nie sra na swój materiał źródłowy, jak to robią 'arcydzieła' typu Doom, czy ostatni Street Fighter. Zamiast tego dostarcza odpowiednią ilość fan service'u, żeby w pewnym stopniu zadowolić miłośników gier, a dla zwykłego widza może być zabawnym wypełniaczem czasu, który można sobie puścić do wieczoru przy piwie. W końcu, jeśli będę chciał obejrzeć coś głębokiego, to odświeżę sobie Incepcję.

Resident Evil Retribution dostaje 2 obcięte głowy zombie na 5. Film jest z całą pewnością słaby, ale w porównaniu z innymi w tym gatunku widać, że się przynajmniej trochę starali.
PS. Pomysł na zabawę alkoholową: wszyscy łykają kielicha przy okazji pozy do plakatu, albo drewnianej reakcji Alice na coś szokującego. Na koniec filmu wszyscy skończeni.

11.02.2013

Wstęp obligatoryjny

Na początek - czego można się spodziewać

To był kiedyś blog o czymś innym, założony z obowiązku w ramach pewnych zajęć z IT. Zaskakująco, głównie dla mnie samego, uparcie trwał jakiś czas po zakończeniu owych zajęć, kiedy wszyscy inni ich uczestnicy przestali cokolwiek na swoje wrzucać. Potem zakurzył się trochę w otchłani zapomnienia, żeby teraz zostać odkopanym w wyniku pewnego impulsu.

Z racji tytułu "Recki zza plakatu" (tytuł roboczy na razie, jak mi przyjdzie coś lepszego do głowy, albo ktoś coś podrzuci, to może się zmienić), cała dotychczasowa zawartość poszła do kosza, bo, poza paroma wyjątkami, nie miała za wiele wspólnego z tym, o czym ten blog ma być. Jak już pewnie się uważni czytelnicy domyślili, będzie to blog z recenzjami. Pisać będę najczęściej o filmach, czasem o muzyce, czasem o grach. Jak mnie najdzie, to popiszę o różnych aktualnych i przeszłych kwestiach społecznych, popkulturowych, medialnych, życiowych, ale w mniejszej ilości. Będę się starał być możliwie najbezczelniej subiektywny, jak potrafię, bo obiektywizm to i tak fikcja. Sporo recenzji będzie na pewno o rzeczach nie-nowych. Jeśli nie robi się tego zawodowo, nie da się być na bieżąco ze wszystkim, co akurat leci w kinach, dlatego będzie dużo o filmach, które widziałem jakiś czas temu, a o nowych będzie, jak się za nie zabiorę, czyli jak już przestaną być nowe.

Pierwotny plan był taki, żeby teksty na blogu były po angielsku. Raz, że tak lubię; dwa, że potencjalnie większy zasięg; trzy, jest XXI wiek, mamy Internet, jeśli się nie jest całkowitym żelbetonem z mentalnością "Polak jestem, po polsku chcę czytać", to w jakimś stopniu się ten inglisz zna. Ostatecznie stanęło na naszym pięknym języku ojczystym po konsultacji z kimś, kto się na tym lepiej zna ode mnie. Idealnym docelowym rozwiązaniem byłyby dwie wersje językowe, ale to będzie zależeć od czasu i od tego, czy będzie mi się chciało pisać każdy tekst dwa razy.

Dobra - starczy wstępnego bleblania. Następny tekst będzie już normalną recką i będzie to recka filmu, który był tym wspomnianym na początku impulsem do odkurzenia bloga.