21.02.2013

Jupikajej po raz piąty, madafaka, lub Dobry Dzień by Umrzeć Ciężko

Ja tu jestem k**** na wakacjach!

Nie ważne co się stanie i jakie by nie były opinie profesjonalnych malkontentów, chyba jestem genetycznie ustosunkowany do lubienia filmów z serii, której tytułu tłumaczenie straciło jakikolwiek sens, gdy filmy owe przestały dziać się wyłącznie w wieżowcu. Mimo to, piąty Die Hard (tak, będę używał oryginalnego tytułu, bo nie zdzierżę) był pierwszym, którego zobaczyłem w kinie. Nie wiem, czy w '88 w ogóle pierwszy Die Hard leciał w polskich kinach, i tak bym nie obejrzał, bo miałem wtedy 2 lata. Wszystkie ówczesne 3 części widziałem w telewizorni za młodu, ale dopiero po 20 roku życia i podszlifowaniu ingliszu mogłem docenić epickość tekstów w tych filmach. 

Rok 2007 dał nam, przeze mnie przynajmniej wyczekiwany, powrót detektywa McClane'a i w mojej opinii całkiem udany. Całkiem dobrze wyszło w tym filmie pokazanie zmagań analogowego policjanta w cyfrowej erze i ogólne danie do zrozumienia, że i Bruce Willis i grany przez niego gliniarz się postarzeli, ale nadal kopią dupska. Przypadkowy młody partner w postaci hakera granego przez Justina Long'a, mimo, że momentami irytujący i ciapowaty (chociaż pewnie taki był zamierzony cel), stanowił dobrą przeciwwagę dla człowieka-czołgu, jakim jest McClane. Cały konflikt związany z cyber-terroryzmem przedstawiony w filmie można podsumować tak: klawiatura (bo kontekst filmu wyklucza użycie próra) może i jest silniejsze od miecza, ale i tak przegra z czołgiem.

Moskwa, ale w Budapeszcie

W Live Free or Die Hard poznaliśmy córkę Johna McClane'a graną przez dziewczynę Scotta Pilgrim'a, po której widać było, że niby przez większość czasu dama w opałach i wymagająca ratunku, ale gdyby nie była związana, to by sobie nawet poradziła. W najnowszej części poznajemy jego syna, który radzi sobie jeszcze lepiej, bo jest w CIA, ale to na razie wiemy tylko my, John jeszcze nie (pewnie tylko analitycy z Homeland'u [dobry serial, tak btw] mogą mówić rodzinkom, gdzie pracują). Jack, bo tak syn ma na imię, dowiaduje się dzięki niezawodnemu amerykańskiemu wywiadowi, że pewien wysoko postawiony rosyjski polityk z ambicjami przejęcia władzy planuje sprzątnąć pewnego podstarzałego kolegę skazanego za nie powiem co, z którym w związku z tym nie powiem czym łączy go niewygodna przeszłość. Jack załatwia tego, kto miał docelowo kropnąć podstarzałego skazańca, ale daje się złapać i trafia do rosyjskiego więzienia. Tak oto mamy motywację dla McClane'a seniora, już nie policjanta, aby wybrać się do Matki Rosji.

Fabuła, jak na film akcji przystało, nie jest szczególnie skomplikowana, ale stara się, tak od części trzeciej serii, mieć drugie dno w postaci tego, że pod przykrywką ideologii, wyższego przekazu, zemsty, czy celów politycznych, złoczyńcy ostatecznie chcą się po prostu dorobić. Nie jestem pewien, czy to w ogóle kwalifikuje się jako drugie dno, ale jest to coś, co już stało się standardem dla Die Hardów. 
Tych, którzy nie są obciążeni nadmiarem cierpliwości ucieszy zapewne, że film się nie ociąga. Szybko i względnie treściwie, i co mnie zaskoczyło - bez łopatologicznego tłumaczenia - przedstawia w jakim miejscu w swoim życiu jest główny bohater i jakie są czyje cele (film to medium wizualne, zamiast tracić czas na osobne mówienie nam, co się stało, lepiej jest to po prostu pokazać, albo dać postaciom się wypowiedzieć, co Die Hard 5 przez większość czasu robi) i przechodzi do sedna filmu akcji, czyli akcji.

W Rosji sprawy załatwiają trochę inaczej

Jak na film z serii Die Hard przystało, sceny akcji są odpowiednio spektakularne, a że to piąta część, i do tego w Rosji, to wszystko jest większe i bardziej wybuchowe. Jedną z lepszych akcji w serii była jazda po Nowym Yorku w poszukiwaniu bomb w części 3. To pewnie po części przez to, że był Sam L Jackson. Tu Samuela nie ma, ale ilość bezczelnego niszczenia mienia zarówno ze strony bohaterów, jak i złoczyńców i wyraźnie widoczna radocha na twarzach tych drugich z wykonywanej przez nich pracy spokojnie ten brak nadrabia. Można nawet pokusić się o stwierdzenie, że już pierwszy pościg w filmie z udziałem vana, ciężarówki zwykłej i ciężarówki opancerzonej jest do tego stopnia epicki, że wszystkie następne akcje zdają się stosunkowo spokojne. 

W samym środku każdej sceny akcji McClane ze znaną sobie charyzmą rzuca bezczelnymi obelgami w oprychów i różnymi wrednymi tekstami w syna.
No właśnie, bo poza dziurawieniem rosyjskich bandziorów, John ma też cel naprawienia relacji z synem, które popsuł sobie bo był lepszym policjantem, niż ojcem. Ponieważ to nadal film akcji, niczego szczególnie rzewnego spodziewać się nie należy - wymiany zdań między ojcem a synem są wstawione bardziej jako możliwość odsapnięcia od akcji, przepełnione docinkami i na granicy wzajemnej pogardy, ale przynajmniej nie ujmują filmowi i trzymają wszystko w charakterze Die Hardów. Bez tych tekstów pewnie byłby to po prostu płytki film akcji z Brucem Willisem. Żeby nie było - to nadal jest płytki film akcji, ale jak standard serii nakazuje, jest się z czego pośmiać.

Sama postać syna nie należy może do najbardziej porywających, ale spełnia swoje zadanie. Czasami trochę za bardzo biadoli, ale trzeba go zrozumieć - tato wolał zabijać terrorystów, zamiast być w domu i myślał, że syn poszedł w dilerkę, kiedy ten ulotnił się jako tajniak CIA. Twórcy filmu wyraźnie starali się znaleźć do roli kogoś, kto z wyglądu będzie względnie mógł uchodzić za McClane'a Juniora, ale nie będzie klonem. Jako postać na początku jest wkurzonym służbistą nieco ślepo ukierunkowanym na swoje zadanie zlecone przez wywiad, obwiniającym starego za wszystkie niepowodzenia, ale z czasem udaje mu się trochę wyluzować. Brakuje mu czegoś, co by go w jakiś sposób wyróżniało spośród taśmowo produkowanych postaci kina akcji, poza byciem synem McClane'a. Dlatego z filmowych kompanów w Die Hardach haker z części czwartej wygrywa z juniorem przede wszystkim przez to, jak mało kompatybilny jest z McClanem, ale jednocześnie uzupełnia go tam, gdzie główny bohater sam ma braki. A nad nimi oboma i tak króluje pacyfistyczny Samuel L Jackson z części trzeciej, który zwyczajnie kradnie każdą scenę, w której jest. W skrócie, młody McClane, poza wtykami CIA nie ma niczego, czego by brakowało staremu.

W kwestii fabuły Die Hard 5 jest do bólu przewidywalny. Wiadomo, że podczas procesu starszego pana, którego likwidację planowano na początku coś pójdzie nie tak - zawsze coś musi pójść nie tak. Gdy uratowany przed zamachem starszy Rosjanin dzwoni po swoją córkę, żeby i ją wydostać z kraju, wiadomo, że ta zrobi jakiś numer, bo wcześniej nawet mało uważny widz zauważył ją (a obiecuję, że nie da się jej nie zauważyć) z politykiem, który to wszystko nakręcił. Film tak bardzo trzyma się formuły, że oglądając go wyczekujemy kiedy wydarzy się to, co wiemy, że się wydarzyć musi i jak McClane na to zareaguje. Tak więc nie jest to, jak większość współczesnego kina akcji, dzieło wymagające. Przyznać jednak muszę, że gdy fabuła zaprowadziła naszych bohaterów do Czarnobyla, pojawił się jeden zwrot akcji, którego się nie spodziewałem. Chociaż to można przypisać temu, że wyłączyłem już wtedy mózg. W każdym razie na finał film stara się zaserwować nam twist i nawet dobrze to wychodzi.

Ostatnia rzecz, jakiej mogę się uczepić, to nieszczególnie zarysowani główni złoczyńcy. Robią wszystko, co złoczyńcy robić powinni, ale poza ostatecznym dorobieniem się brakuje u nich jakiejś szczególnej motywacji. Prawda, Hans z jedynki też chciał się tylko dorobić, ale robił to bardzo stylowo i McClane był szczególnie zmotywowany, żeby mu nasmrodzić, bo ten przetrzymywał mu żonę. Simon z trójki poza dorobieniem się miał drugorzędny cel zgnębienia McClane'a, nawet nie z zemsty za Hansa, ale po prostu jako bonus od życia. No i widać, że dobrze się przy tym bawił. W czwórce Tom Gabriel też ostatecznie chciał się dorobić, ale przy okazji niszczył system i udowadniał wszystkim, że może rozwalić kraj za pomocą obwoźnej serwerowni.
Tymczasem po odbiciu, tak jakby, syna z rosyjskiej niewoli McClane równie dobrze mógłby wracać z nim do domu, bo na tyle na ile się orientuje, to i tak nie jego rejon i cokolwiek by nie planowali złoczyńcy, wystarczyłoby to donieść to odpowiednim rosyjskim władzom i te same by się sprawą zajęły. Znaczy, rozumiem, że McClane nie jest tego typu gościem, żeby odpuścić terrorystom, kiedy jest okazja do skopania tyłków, ale w pewnym momencie sam z synem kontempluje powrót do USA, bo nic tu po nich. Tej kontemplacji w życie nie wprowadza w sumie dlatego, że scenariusz tego wymaga. Syna odzyskał, a poza próbą zabicia go z całkiem sensownej dla złoczyńców przyczyny (bo przeszkadza im w misternie uknutym planie i smrodzi na ich podwórku), nic mu osobiście nie zrobili.

Podsumowując, jak na film akcji przystało, trzeba wyłączyć mózg i, co odnosi się do praktycznie całości kina i wszelkich innych tworów fikcji, zawiesić niedowierzanie, żeby na spokojnie przełknąć niektóre znaczące dziury w opowieści. W obszernym katalogu tego gatunku filmów A Good Day to Die Hard i tak wybija się przed szereg z racji charyzmy Bruce'a Willisa rzucającego ciętymi tekstami na wszystkie strony i trzymającego się dobrze mimo wieku. Sceny akcji, najważniejszy wszak element kina akcji, zrobione są dobrze, czytelnie i z odpowiednim przegięciem. Fabuła, chociaż szczególnie oryginalna nie jest i momentami wymaga od własnych postaci dość głupich posunięć, spełnia swoje zadanie dawania kontekstu dla kolejnych rozwałek.
W całej serii Die Hardów film ten jest, niestety, najsłabszą częścią - co nie znaczy, że po całości jest słaby. Biorąc pod uwagę, że za reżyserię wziął się człowiek, który poczynił genialną inaczej ekranizację Maxa Payne'a a scenariusz napisał koleś od gwałtu na X-Menach (Logan naprawdę zasługiwał na lepszy własny film), mógł z tego wyjść całkowity bajzel, ale wyszło całkiem do rzeczy.
A Good Day to Die Hard za charyzmę Willisa, brak niepotrzebnych wypełniaczy i w nadziei na lepszą część szóstą (którą zapowiedziano przy okazji kręcenia tej) dostaje 3 łyse głowy McClane'a na 5.


Brak komentarzy: